Za mną koniec wiosennego sezonu. Zacząłem przygotowania w grudniu od startu w City Trailu gdzie biegło się jak po grudzie, ale potem już tylko dobre rzeczy. Bieg Wolności 13 km w 46:00 i drugie miejsce open, potem Bieg Chomiczówki 15 km z życiówką 53:16, Bieg Urodzinowy w Gdyni w 34:40, Transgrancanaria 30 k z siódmym miejscem open, Półmaraton Warszawski z życiówką 1:15:01, Monte Kazura z 3 miejscem i wyrównanym czasem z zeszłego roku ale na bardziej luźnym biegu no i ten cholerny Orlen Warsaw Marathon.
Do 25 kilometra
Pierwsza piątka średnio po 3:49, kolejne cztery piątki do 25 z delikatnym przyspieszaniem między 3:45 a 3:40. Biegło się naprawdę dobrze. Biegliśmy w trzech od piątego kilometra. Za moją sugestią zrobiliśmy pociąg i zmienialiśmy się na prowadzeniu co 800-1000 metrów. Połówkę minąłem w 1:18:14 z już lekko zmęczonymi nogami, ale cały czas w granicach sporego komfortu. Na połówce minąłem moją Dominikę, potem zbiegliśmy do Powsina i dalej było dobrze. Na 25 kilometrze skręciliśmy w drogę powrotną i tu zaczęły się problemy.
Tempo spadło o 3-5 sekund. Wiało. Bardzo wiało. Ale co z tego? Za X lat szukając wyników wyświetli się moje nazwisko i wynik. Bez żadnej gwiazdki z dopiskiem „ojojoj ale wiało”. Tempo zleciało do 4:04-4:06 na kilometrach 26-29. Wydawało mi się, że jest strasznie wolno. Od 30 kilometra myślałem tylko o tym od kogo wezmę telefon i zadzwonię do Dominiki, że schodzę i żeby przyjechała po mnie… Tempo na Sobieskiego to granice 4:20-4:30. Na 35 km nie myślę o biegu tylko o tym jak tu dojechać komunikacją na metę i się ubrać. Na 36 kilometrze pojawia się mój kolega z czasów piłki ręcznej, Maks. I to tak naprawdę jemu zawdzięczam doczłapanie się do mety. Jechał ze mną na rowerze aż do ostatniej prostej. Jeszcze ten 36 kilometr przycisnąłem do 4:06 na ulicy Podchorążych gdzie wiatr był lekko powstrzymywany przez drzewa. Po wbiegnięciu na Czerniakowską znowu piłowałem pod wiatr po 4:30. Na 40 kilometrze wyprzedza mnie Olek Krzempek, który dodawał mi otuchy w gdy odbierałem pakiet. W ogóle wyprzedzali mnie wszyscy. Od 38 kilometra czułem się jakbym dostał kijem po nerkach. Ciągnąłem nogi za sobą. Już pod stadionem na kilometr przed miałem ochotę przejść do marszu. 41 kilometr w 4’44, 42 w 5’00 !!! na ostatnich metrach „przycisnąłem” koło 4’05. Czas na mecie to fatalne 2:49:13. Na drugiej połówce straciłem prawie 11 minut…
Wiatr nie pomógł, ale tak to już jest że wiatr wieje, słońce świeci, deszcz pada. To się zdarza i nie jest wytłumaczeniem. Powody klapy są najprawdopodobniej trzy.
3. Za słabe ładowanie węglowodanami. Jeszcze 6 dni przed maratonem objadłem się świątecznym żarciem. Wtorek, środa, czwartek to było bardzo lekkie jedzenie żeby opuch pada. To się zdarza i nie jest wytłumaczelizna zeszła. Piątek i sobota to jedzenie głownie węglowodanów, ale z moich obliczeń wynika że było ich za mało. Bałem się przejść. Powinienem zjeść około 650-700 gramów. Jadłem pewnie koło 500-550. Myślę, że mogło być to przyczyną dużego osłabienia. Dodatkowo chyba następnym razem pobiegnę na 5 żeli 60 ml. Tym razem biegłem na 4 (11, 19, 26, 34 km) chyba mogłem zacząć chwilę wcześniej a piąty żel zjeść koło 37 kilometra.
2. Brak siły. Po starcie na Kanarach nie robiłem praktycznie siły. Dwa razy wyszedłem na kros, skipów było okrągłe zero, w domu nie wzmacniałem się wcale. Biegnąc pod wiatr trzeba mieć siłę, ja jej nie miałem. Ostry ból odcinka lędźwiowego, który pojawił się na cztery kilometry przed końcem to raczej ból mięśni niż nerek. Przyznaję się, że w ogóle się nie wzmacniałem. Najprawdopodobniej ból był ostatnią oznaką słabości, ale już wcześniej problemy z utrzymaniem tempa były po części skutkiem słabego korpusu. Zapłaciłem za to dużą cenę. Pracuję za biurkiem 8 godzin dziennie, wieczorami często bolą mnie plecy, a ja olałem stabilizację i mobilizację pleców i miednicy…
1. I główny powód. Głowa. Frank Shorter powiedział kiedyś, że przed kolejnym maratonem trzeba zapomnieć poprzednie żeby nie wiedzieć co nas czeka. W 2014 roku biegłem w Orlenie, debiutowałem w maratonie, nie trenowałem tylko biegałem sobie po parku, jadłem chipsy, piłem piwo, a dzień przed startem kilka godzin spędziłem na szkoleniu z siły biegowej z podbiegami i skipami :D Trasa była podobna jak w tym roku. Po wbiegnięciu w Powsinie na ścieżkę rowerową zatrzymałem się pod drzewkiem, a potem raz szedłem raz truchtałem i tak do samej mety. W tym roku gdy zrobiło się ciężko przypomniałem sobie o tym. Gdy cztery tygodnie wcześniej napierniczałem w półmaratonie mimo bólu, nie myślałem o niczym innym jak tylko o trzymaniu tempa tak teraz zacząłem myśleć o tym jak dojadę stąd autobusem. Jak to będzie jak zejdę i że ogólnie nie chce mi się biec. Marzenia o 2:38 w maratonie zgubiłem na odcinku może 500 metrów… Od trzydziestego kilometra czułem zmęczenie, ale nie przewracałem się, a to znaczy że mogłem biec szybciej.
Do poprawy są te trzy aspekty. Siłę trzeba robić systematycznie, wzmacniać się w domu chociaż po 15 minut kilka razy w tygodniu, skipy to konieczność. Dobrym pomysłem będzie skorzystanie z dietetyka, który ułoży mądre ładowanie węglowodanami przed kolejnym startem maratońskim. No i głowa, tu nie ma innej rady jak tylko zasuwać na treningach i się nie poddawać. Na zawodach myśleć tylko o trzymaniu tempa i nie bać się bólu, bo tylko tak się coś osiągnie. Te 2:40 musi wreszcie strzelić i to chyba z większym zapasem niż półtorej minuty.