Czapka z daszkiem okazała się atrybutem, który pomógł podczas biegu. Nie chroniła przed słońcem ani deszczem, ale to od niej się zaczęło. Piotrek Tomczyk (ZaLiniąMety), Bartek Olszewski (warszawskibiegacz.pl) i przede wszystkim moja Narzeczona sprawili, że pobiegłem jak pobiegłem. Może to nawet oni bardziej przyczynili się do tego niż czapka? Jeszcze tydzień wcześniej gdy kończyłem trening w połowie zamierzonego dystansu nie byłem pewien czy jest sens startować w półmaratonie i myślałem że wynik w okolicach 1:20-1:19 będzie naprawdę cudem. Myślałem nawet by zakończyć sezon wiosenny zanim się tak naprawdę zaczął i odpuścić maraton.
12. Półmaraton Warszawski miał być ostatecznym sprawdzianem przed Orlen Warsaw Marathonem cztery tygodnie później. Zamierzałem zluzować trening przed połówką, ale też miałem w planach mocne wybieganie na tydzień przed. Siedem dni przed startem planowałem 4 km OWB1 + 23 km w planowanym tempie maratońskim koło 3:55 i na koniec 3 km schłodzenia. Miał być to kluczowy trening pod maraton, który miał dać odpowiedź czy dam radę utrzymać tempo na dystansie 42 km. Jesienią wykonałem taki trening ze średnią z 23 km w okolicach 3:52-3:50 min/km. Mimo wiatru liczyłem na dobry trening. W okolicach 6. kilometra zaczęło być ciężko. Utrzymywanie tempa lekko poniżej 4 minut na kilometr było bardzo ciężkie. Nie było mowy o komforcie. W głowie kołatała się myśl, że przecież tak mam pobiec maraton. Chciałem zejść w okolice 2:46, a nie mogłem komfortowo ubiec tym tempem paru kilometrów. Na 15. Kilometrze głośno powiedziałem, że to chrzanie i ze spuszczoną głową wróciłem do domu. Za tydzień czekał mnie półmaraton, a ja nie byłem w stanie pobiec 4:00 min/km więcej niż 10 km. Było dno. Do wieczora się pochorowałem i kolejne trzy dni spędziłem w domu. We wtorek chciałem wykonać tradycyjny trening czyli 4 km + 2 x 2 km w tempie startowym. Było źle 3:40 było trudne do utrzymania, ostatni kilometr wszedł po 3:45 w męczarniach a ja zastanawiałem się czy złamię 1:20 na połówce.
Na wariata
Był czwartek a ja na Facebooku przeczytałem post gdzie Wojtek Kopeć napisał o prowadzeniu swojego zawodnika na czas 1:15:45 czyli 3:35 min/km do 15-16 km i możliwym przyspieszeniu na ostatnich kilometrach. Z mojego ostatniego rezultatu na 10 km 34:40 wynikało że powinienem biec półmaraton po jakieś 3:38 na 1:16:45 (moja życiówka z zeszłego roku to 1:16:43). Z mojego samopoczucia wynikało, że powinienem biec między 3:45-3:40… Ale przypominając sobie słowa (za linią mety) po jego biegu na Chomiczówce w styczniu „ryzykuj synek” postanowiłem. Trzymam się pleców Wojtka. Nie myślę o wyniku. Nie myślę co będzie później. Skupiam się na tym by najbliższy kilometr utrzymać tempo. Z jednej strony wiedziałem, że równe prowadzenie w grupie daje komfort i trochę tłumaczyłem sobie swoją decyzję tym zjawiskiem. Z drugiej sam nie wiem czemu to zrobiłem. Wyszedłem z założenia, że nie będę kombinował czy dam radę. „Najwyżej zejdę z trasy” z taką myślą jechałem na start. Wiedziałem że będzie spektakularnie. Albo życiówka, albo siad na krawężniku na trasie biegu.
Na wariata
Był czwartek a ja na Facebooku przeczytałem post gdzie Wojtek Kopeć napisał o prowadzeniu swojego zawodnika na czas 1:15:45 czyli 3:35 min/km do 15-16 km i możliwym przyspieszeniu na ostatnich kilometrach. Z mojego ostatniego rezultatu na 10 km 34:40 wynikało że powinienem biec półmaraton po jakieś 3:38 na 1:16:45 (moja życiówka z zeszłego roku to 1:16:43). Z mojego samopoczucia wynikało, że powinienem biec między 3:45-3:40… Ale przypominając sobie słowa (za linią mety) po jego biegu na Chomiczówce w styczniu „ryzykuj synek” postanowiłem. Trzymam się pleców Wojtka. Nie myślę o wyniku. Nie myślę co będzie później. Skupiam się na tym by najbliższy kilometr utrzymać tempo. Z jednej strony wiedziałem, że równe prowadzenie w grupie daje komfort i trochę tłumaczyłem sobie swoją decyzję tym zjawiskiem. Z drugiej sam nie wiem czemu to zrobiłem. Wyszedłem z założenia, że nie będę kombinował czy dam radę. „Najwyżej zejdę z trasy” z taką myślą jechałem na start. Wiedziałem że będzie spektakularnie. Albo życiówka, albo siad na krawężniku na trasie biegu.
Ruszyli
Rozgrzewkę zacząłem na 40 minut przed startem. Kilka szybszych przebieżek i czułem, że jest dobrze. Noga się kręciła, luźny, ładny, obszerny krok nie sprawiał problemu. To było zaskoczenie, bo jeszcze w czwartek moje nogi przypominały dwa betonowe kloce. Spotkałem Rafała, nawet nie pamiętam o czym rozmawialiśmy. Adrenalina zaczynała rosnąć. Wiedziałem, że czeka mnie orka. Przebrałem się w strój startowy, powiedziałem Dominice, że temperatura jest idealna, a ona odparła z totalną oczywistością w głosie, że w takim razie ja muszę dać z siebie maksa i zrobię to. Poszedłem na start. Znalazłem chłopaków z Teamu Wojtka. Rozbrzmiał „Sen o Warszawie” i ruszyliśmy.
Pierwsze kilkadziesiąt metrów było za szybko. Chwila moment i na zegarki 3:25. Złapaliśmy Wojtka który ruszał z resztą elity i zaczęła się realizacja planu. Wlepiłem wzrok w punkt między łopatkami naszego zająca i starałem się biec jak najbardziej luźno i blisko niego.
Po pierwszym kilometrze spojrzałem na zegarek. 3:34 oznaczało, że przestaję sprawdzać tempo i trzymam się grupy. Na piątym kilometrze czekał nas zbieg na Belwederskiej. Lekko puściłem nogi. Ten kilometr wyszedł niecałe 10 sekund szybciej. Przypomniałem sobie zbieg na Transgrancanarii miesiąc wcześniej i jakoś przyjemniej zrobiło się na sercu, a w głowie poczułem pewność, że umiem zbiegać i na pewno ten odcinek mi nie zaszkodzi. Piąty kilometr minęliśmy planowo w 17:45. Chwilę później zaczął się pierwszy ciężki fragment. Żwirowa alejka w Łazienkach i krzywa kostka brukowa to nieporozumienie na tak dużym biegu. Trzeba było mocniej pracować by utrzymać tempo. Wojtek mówił, że trzeba to przetrwać, że to ciężki odcinek, ale za chwile się skończy. Zaczęło być ciężko. Koło siódmego kilometra był punkt z wodą. Złapałem kubek. Wziąłem mały łyk i po chwili poczułem skurcz w brzuchu. Biegłem Myśliwiecką, wiało w gębę, a mnie zaczynał boleć brzuch już na tym etapie biegu. Skręciliśmy nad kanałek gdzie biega warszawska elita ścigaczy i jeszcze bardziej zawiało. W mojej głowie pojawiły się identyczne myśli jak tydzień wcześniej na nieudanym treningu. Że trzeba skończyć tę część sezonu. Że nie startuję w maratonie. Że od poniedziałku robię dwa tygodnie roztrenowania, bo nie ma formy. Niby od stycznia zrobiłem życiówkę na 15 km, zbliżyłem się do życiówki na 10 km (zabrakło 11 sekund) i wywalczyłem 7. miejsce na prestiżowym biegu górskim, ale ostatnie tygodnie bardzo męczyły i miałem totalny odpływ chęci. Po kolejnych 200 metrach zawiało mocniej i poczułem jak mój daszek od czapki lekko podrywa się do góry. Pomyślałem, że jest i tak tragicznie, że pewnie zaraz odpadnę z grupy i doczłapię się w fatalnym czasie, więc może chociaż przekręcę daszek do tyłu i zmniejszę opór powietrza. W momencie przekręcenia czapki przypomniał mi się wpis Bartka Olszewskiego o tym jak dobrych zawodników poznaje się po tym, że robią swoje nawet jak nie idzie. Że przekręcają czapkę daszkiem do tyłu jak Sylvester Stallone w filmie „Na szczycie” i działają wbrew wszystkiemu. W jednej chwili na mojej twarzy wystąpił krótki uśmiech a w głowie pojawiło się tylko jedna myśl – walić to, jadę do odcięcia. Brzuch przestał boleć, a my wróciliśmy na Myśliwiecką. Biegliśmy na Most Świętokrzyski. Jechałem w pobliżu granicy moich możliwości. Nie wiedziałem tylko czy byłem na granicy czy już ją przekroczyłem. Jednak czysta głowa pomagała. Kompletnie przestałem się martwić tym co będzie jeśli zejdę z trasy. Liczyło się tylko trzymanie grupy ile się da.
Rozgrzewkę zacząłem na 40 minut przed startem. Kilka szybszych przebieżek i czułem, że jest dobrze. Noga się kręciła, luźny, ładny, obszerny krok nie sprawiał problemu. To było zaskoczenie, bo jeszcze w czwartek moje nogi przypominały dwa betonowe kloce. Spotkałem Rafała, nawet nie pamiętam o czym rozmawialiśmy. Adrenalina zaczynała rosnąć. Wiedziałem, że czeka mnie orka. Przebrałem się w strój startowy, powiedziałem Dominice, że temperatura jest idealna, a ona odparła z totalną oczywistością w głosie, że w takim razie ja muszę dać z siebie maksa i zrobię to. Poszedłem na start. Znalazłem chłopaków z Teamu Wojtka. Rozbrzmiał „Sen o Warszawie” i ruszyliśmy.
Pierwsze kilkadziesiąt metrów było za szybko. Chwila moment i na zegarki 3:25. Złapaliśmy Wojtka który ruszał z resztą elity i zaczęła się realizacja planu. Wlepiłem wzrok w punkt między łopatkami naszego zająca i starałem się biec jak najbardziej luźno i blisko niego.
Po pierwszym kilometrze spojrzałem na zegarek. 3:34 oznaczało, że przestaję sprawdzać tempo i trzymam się grupy. Na piątym kilometrze czekał nas zbieg na Belwederskiej. Lekko puściłem nogi. Ten kilometr wyszedł niecałe 10 sekund szybciej. Przypomniałem sobie zbieg na Transgrancanarii miesiąc wcześniej i jakoś przyjemniej zrobiło się na sercu, a w głowie poczułem pewność, że umiem zbiegać i na pewno ten odcinek mi nie zaszkodzi. Piąty kilometr minęliśmy planowo w 17:45. Chwilę później zaczął się pierwszy ciężki fragment. Żwirowa alejka w Łazienkach i krzywa kostka brukowa to nieporozumienie na tak dużym biegu. Trzeba było mocniej pracować by utrzymać tempo. Wojtek mówił, że trzeba to przetrwać, że to ciężki odcinek, ale za chwile się skończy. Zaczęło być ciężko. Koło siódmego kilometra był punkt z wodą. Złapałem kubek. Wziąłem mały łyk i po chwili poczułem skurcz w brzuchu. Biegłem Myśliwiecką, wiało w gębę, a mnie zaczynał boleć brzuch już na tym etapie biegu. Skręciliśmy nad kanałek gdzie biega warszawska elita ścigaczy i jeszcze bardziej zawiało. W mojej głowie pojawiły się identyczne myśli jak tydzień wcześniej na nieudanym treningu. Że trzeba skończyć tę część sezonu. Że nie startuję w maratonie. Że od poniedziałku robię dwa tygodnie roztrenowania, bo nie ma formy. Niby od stycznia zrobiłem życiówkę na 15 km, zbliżyłem się do życiówki na 10 km (zabrakło 11 sekund) i wywalczyłem 7. miejsce na prestiżowym biegu górskim, ale ostatnie tygodnie bardzo męczyły i miałem totalny odpływ chęci. Po kolejnych 200 metrach zawiało mocniej i poczułem jak mój daszek od czapki lekko podrywa się do góry. Pomyślałem, że jest i tak tragicznie, że pewnie zaraz odpadnę z grupy i doczłapię się w fatalnym czasie, więc może chociaż przekręcę daszek do tyłu i zmniejszę opór powietrza. W momencie przekręcenia czapki przypomniał mi się wpis Bartka Olszewskiego o tym jak dobrych zawodników poznaje się po tym, że robią swoje nawet jak nie idzie. Że przekręcają czapkę daszkiem do tyłu jak Sylvester Stallone w filmie „Na szczycie” i działają wbrew wszystkiemu. W jednej chwili na mojej twarzy wystąpił krótki uśmiech a w głowie pojawiło się tylko jedna myśl – walić to, jadę do odcięcia. Brzuch przestał boleć, a my wróciliśmy na Myśliwiecką. Biegliśmy na Most Świętokrzyski. Jechałem w pobliżu granicy moich możliwości. Nie wiedziałem tylko czy byłem na granicy czy już ją przekroczyłem. Jednak czysta głowa pomagała. Kompletnie przestałem się martwić tym co będzie jeśli zejdę z trasy. Liczyło się tylko trzymanie grupy ile się da.
Wybiegliśmy z Warszawy
Zbliżaliśmy się do mostu i zaczynało wiać. Wojtek krzyczał żebyśmy trzymali tempo, że to tylko chwilowy problem. Wiedziałem, że za środkiem mostu będzie lekki spadek, a za nim przestanie wiać. Przy wbiegu na most usłyszałem doping znajomego. Coś takiego zawsze pomaga. Dzięki Maks! Przetrwałem to. Nasz zając na moście powiedział, że mamy 20 sekund zapasu po 10 kilometrach. Przestraszyłem się… ale zapieprzamy… Przed punktem odżywczym w pobliżu Stadionu Narodowego wciągnąłem żel i natychmiast popiłem. Kolka nie wróciła. Bieg stał się nawet znośny. Chwilę później znowu usłyszałem „Dajesz Bartek”. Kolejny doping znajomego. Paweł jako biegacz wiedział jak muszę się czuć na tym etapie zawodów. 15. kilometr minąłem z moją nową życiówką. Poprawiłem wynik z Chomiczówki o 3 sekundy i dało mi to konkretnego kopa. Zbliżaliśmy się do Mostu Gdańskiego, a ja trzymałem tempo. Było lekko z górki, noga kręciła a Wojtek powiedział, że lecimy na poniżej 1:15. Trzymałem grupę, słońce świeciło, kibice dopisywali. Przy rondzie Starzyńskiego zaczął się wiadukt. Nasza grupa, która już konkretnie stopniała, lekko mi uciekła. Dalej jednak trzymałem kontakt. Kolejny podbieg, już na most, sprawił, że zostałem. Zwolniłem może o 2 sekundy, a to wystarczyło by pod wiatr wiejący w pobliżu rzeki zostać samemu i z męczarniami.
Zbliżaliśmy się do mostu i zaczynało wiać. Wojtek krzyczał żebyśmy trzymali tempo, że to tylko chwilowy problem. Wiedziałem, że za środkiem mostu będzie lekki spadek, a za nim przestanie wiać. Przy wbiegu na most usłyszałem doping znajomego. Coś takiego zawsze pomaga. Dzięki Maks! Przetrwałem to. Nasz zając na moście powiedział, że mamy 20 sekund zapasu po 10 kilometrach. Przestraszyłem się… ale zapieprzamy… Przed punktem odżywczym w pobliżu Stadionu Narodowego wciągnąłem żel i natychmiast popiłem. Kolka nie wróciła. Bieg stał się nawet znośny. Chwilę później znowu usłyszałem „Dajesz Bartek”. Kolejny doping znajomego. Paweł jako biegacz wiedział jak muszę się czuć na tym etapie zawodów. 15. kilometr minąłem z moją nową życiówką. Poprawiłem wynik z Chomiczówki o 3 sekundy i dało mi to konkretnego kopa. Zbliżaliśmy się do Mostu Gdańskiego, a ja trzymałem tempo. Było lekko z górki, noga kręciła a Wojtek powiedział, że lecimy na poniżej 1:15. Trzymałem grupę, słońce świeciło, kibice dopisywali. Przy rondzie Starzyńskiego zaczął się wiadukt. Nasza grupa, która już konkretnie stopniała, lekko mi uciekła. Dalej jednak trzymałem kontakt. Kolejny podbieg, już na most, sprawił, że zostałem. Zwolniłem może o 2 sekundy, a to wystarczyło by pod wiatr wiejący w pobliżu rzeki zostać samemu i z męczarniami.
Ostatnie 3 kilometry
Wbieg na most i słyszę znowu doping. Byłem już w kiepskim stanie. Nie poznałem Kamila. Na środku mostu wyciągnąłem żel i wziąłem jeden łyk. Miał mi dać chociaż namiastkę kopa na ostatnich metrach. Gdy byłem już na warszawskim brzegu z daleka zobaczyłem strefę dopingu Nike i krzyczącą Dianę. Wiedziałem że już blisko. Starałem się maksymalnie rozluźnić i robić swoje. Wbiegliśmy na Bonifraterską. Kostka brukowa lekko mnie spowolniła. 20 kilometr był najwolniejszy, wyszło 3:42. Tu popełniłem błąd. Rozkojarzyłem się. Myśli gdzieś odpłynęły, a to właśnie teraz powinienem myśleć o tym by zasuwać i jak najefektywniej pracować nogami. Liczyłem od Mostu Gdańskiego swoje szanse na złamanie 1:15. Wychodziło mi, że jest to możliwe. Widziałem na zegarku, ze zostało mi około 600 metrów, ale byłem już tak zmęczony, że nie wiedziałem jak wbiega się na metę. Przyznaję, przespałem finisz. Zamiast przypiłować, myślałem czy wracamy na Krakowskie Przedmieście czy skręcamy w Senatorską. Gdy zrozumiałem, że prawidłowa jest ta druga opcja przycisnąłem. Włączyłem finisz. Na zegarze w bramie mety cyferki nieubłaganie zbliżały się do 1:15. Pędziłem, ale nawet nie wiem czy na maksa. Nie pamiętam zbytnio tego jak się czułem. Wpadłem na metę i padłem. Podszedł ratownik z pytaniem czy jest w porządku. Stoper zatrzymałem na 1:15:00.
Wbieg na most i słyszę znowu doping. Byłem już w kiepskim stanie. Nie poznałem Kamila. Na środku mostu wyciągnąłem żel i wziąłem jeden łyk. Miał mi dać chociaż namiastkę kopa na ostatnich metrach. Gdy byłem już na warszawskim brzegu z daleka zobaczyłem strefę dopingu Nike i krzyczącą Dianę. Wiedziałem że już blisko. Starałem się maksymalnie rozluźnić i robić swoje. Wbiegliśmy na Bonifraterską. Kostka brukowa lekko mnie spowolniła. 20 kilometr był najwolniejszy, wyszło 3:42. Tu popełniłem błąd. Rozkojarzyłem się. Myśli gdzieś odpłynęły, a to właśnie teraz powinienem myśleć o tym by zasuwać i jak najefektywniej pracować nogami. Liczyłem od Mostu Gdańskiego swoje szanse na złamanie 1:15. Wychodziło mi, że jest to możliwe. Widziałem na zegarku, ze zostało mi około 600 metrów, ale byłem już tak zmęczony, że nie wiedziałem jak wbiega się na metę. Przyznaję, przespałem finisz. Zamiast przypiłować, myślałem czy wracamy na Krakowskie Przedmieście czy skręcamy w Senatorską. Gdy zrozumiałem, że prawidłowa jest ta druga opcja przycisnąłem. Włączyłem finisz. Na zegarze w bramie mety cyferki nieubłaganie zbliżały się do 1:15. Pędziłem, ale nawet nie wiem czy na maksa. Nie pamiętam zbytnio tego jak się czułem. Wpadłem na metę i padłem. Podszedł ratownik z pytaniem czy jest w porządku. Stoper zatrzymałem na 1:15:00.
Za linią mety
Na mecie czekał Tomek z którym byłem na Kanarach. Pobiegł poniżej 1:14! Podziękowałem Wojtkowi za równe prowadzenie. Punkty na 5, 10, 15 km pokazywały równo 3:33 czyli tempo na 1:14:54, 20 km pokazał mi 3:38 czyli 1:15:15. Wojtkowi całość do 20 km wyszła idealnie po 3:33, a finisz na ostatnim kilometrze sprawił, że zszedł na 1:14:30. Powoli zmierzałem do końca strefy mety w poszukiwaniu Dominiki. Po spotkaniu i buziaku padło tylko stwierdzenie – no to będziemy świętować! Przytaknąłem! To wielkie szczęście mieć takie wsparcie. Zarówno logistycznie jak mentalnie jest to nieocenione. Parę minut później sprawdziłem, że oficjalnie pobiegłem 1:15:01. Przez moment żałowałem tych dwóch sekund, żeby złamać 1:15, ale zganiłem się (zganiła mnie też Dominika), że to tylko cyferki. Nie ma żadnej magicznej granicy w pełnych minutach.
Po biegu spotkałem znowu Rafała, któremu zabrakło tylko 6 sekund do życiówki. W wynikach sprawdziłem, że dwójka pozostałych moich biegaczy poprawiła życiówki. Przemku, Remku, jeszcze raz gratulacje. Skleiłem miśka z Marcinem, kumplem ze studiów, który debiutowałem w pięknym stylu poniżej 1:34. Wróciliśmy do domu. Ogarnąłem się i pojechaliśmy do naszej ulubionej restauracji świętować. Było jedzenie, piwo, słodycze.
Dziś jest dzień po. Jestem po rozruchu. 10 km plus pięć przebieżek wyszło dobrze. Czas na zadanie na najbliższe cztery tygodnie przed maratonem. Oswoić myśli z biegiem 42 kilometrów w tempie po 3:50-3:45. Nie wiem czy dam radę, ale „ryzykuj synek” przekręć czapkę do tyłu i po prostu to zrób. Aaaaj tam, najwyżej zejdę z trasy.
Na mecie czekał Tomek z którym byłem na Kanarach. Pobiegł poniżej 1:14! Podziękowałem Wojtkowi za równe prowadzenie. Punkty na 5, 10, 15 km pokazywały równo 3:33 czyli tempo na 1:14:54, 20 km pokazał mi 3:38 czyli 1:15:15. Wojtkowi całość do 20 km wyszła idealnie po 3:33, a finisz na ostatnim kilometrze sprawił, że zszedł na 1:14:30. Powoli zmierzałem do końca strefy mety w poszukiwaniu Dominiki. Po spotkaniu i buziaku padło tylko stwierdzenie – no to będziemy świętować! Przytaknąłem! To wielkie szczęście mieć takie wsparcie. Zarówno logistycznie jak mentalnie jest to nieocenione. Parę minut później sprawdziłem, że oficjalnie pobiegłem 1:15:01. Przez moment żałowałem tych dwóch sekund, żeby złamać 1:15, ale zganiłem się (zganiła mnie też Dominika), że to tylko cyferki. Nie ma żadnej magicznej granicy w pełnych minutach.
Po biegu spotkałem znowu Rafała, któremu zabrakło tylko 6 sekund do życiówki. W wynikach sprawdziłem, że dwójka pozostałych moich biegaczy poprawiła życiówki. Przemku, Remku, jeszcze raz gratulacje. Skleiłem miśka z Marcinem, kumplem ze studiów, który debiutowałem w pięknym stylu poniżej 1:34. Wróciliśmy do domu. Ogarnąłem się i pojechaliśmy do naszej ulubionej restauracji świętować. Było jedzenie, piwo, słodycze.
Dziś jest dzień po. Jestem po rozruchu. 10 km plus pięć przebieżek wyszło dobrze. Czas na zadanie na najbliższe cztery tygodnie przed maratonem. Oswoić myśli z biegiem 42 kilometrów w tempie po 3:50-3:45. Nie wiem czy dam radę, ale „ryzykuj synek” przekręć czapkę do tyłu i po prostu to zrób. Aaaaj tam, najwyżej zejdę z trasy.